Nie obetnę sobie sama grzywki majac już tak długie włosy, bo się obawiam, że będę wyglądała chujowo.
Nie upiję się już do porzygu, no bo weź.
Nie pofarbuję już włosów na ogniście rudy, bo przecież to niełatwe wrócić do swojego blondu.
Nie obetnę włosów, bo je tak długo zapuszczałam.
Nie ubiorę sukienki, bo jestem niezgrabna.
Nie założę kapelusza do dżinsów, bo przecież jak będę wyglądać. Najwyżej powieszę go sobie na ścianie.
Nie zjem chleba z 2cm warstwą Nutelli.
Nie zapalę w miejscu publicznym, bo przecież kobieta z fajką wygląda tak niefajnie.
Nie pójdę poćwiczyć na siłownię, bo wstyd, każdy będzie się gapił.
A w domu? No w domu poćwiczę, ale NIE teraz. Kiedyś. Zaraz.
Nie będę snuła z Obywatelem planów budowy domku na działce, bo 1. do emerytury jeszcze ho ho (domek na emeryturę, może ciut wcześniej), 2. a skąd na to kasę? Teraz ledwo, a za chwilę jeszcze pewnie studia dzieciaków, trzeba będzie może wspomóc... 3. mnie to już denerwuje. To planowanie na spontanie, co pól dnia zmiana koncepcji.
Dużo jest takich rzeczy.
Duuuużo więcej.
I więcej już takich NIE nie przybędzie.
Pomyślałam o tym z trzech powodów.
Pierwszy powód, to Artur. Miał 42 lata i był ledwo moim znajomym, ale jednak nie jeden, nie jedenaśnie melanży wspólnie przeżyliśmy. Był barmanem w lokalu, do którego chodziłam. Właśnie zmarł. Był w wieku Obywatela i chorował na serducho, które nie wytrzymało. Kiedy myślę o Arturze, to myślę sobie, że on żył jak chciał. A może chciał żyć kiedyś lepiej? A jednak za lat młodzieńczych, kiedy go poznałam, a każde z nas za przyszłość odległą uznawało spacer do piekarni o 5 rano po imprezie (w momencie, gdy była 21 wieczorem przed imprezą), wydawał się być królem swojego życia. Pogodny, uchachany, szczęśliwy, wśród ludzi, dobrze się tym życiem bawił, naprawdę. Tak sądzę. Dwa lata temu poszłam z Obywatelem na piwko, a tam sobie grał jakiś zespół reggae i nas ciut poniosło i wystąpiliśmy na parkiet, a Artur dorabiał sobie kasując za wejście na tę imprezę. My tańczyliśmy, a on podpierał ścianę i sobie patrzył. Już wtedy nie było mowy o tańcach, on chyba nawet nie mógłby pobiec. Miał wtedy 40 lat i świat mu się kończył.
Drugi powód nosi imię Tadeusz i jego właściciel dzisiaj powiedział do mnie: jezu....czterdziestka...potem pięćdziesiątka... Tak. Moja zbliżająca się cztrdziestka. Czekam na nią, serio. Kiedyś się wystraszyłam trzydziestki. Z tego przestrachu mój świat na długie lata stanął i sięprzyblokowałam na wielu płaszczyznach. Chyba byłam dla siebie niemiła, nie doceniałam się.
Trzeci powód ma na imię Malina i właśnie podejrzałam jej zdjecia na IG. Jest zakochana, zaczęła swoje dorosłe życie z dala od domu w pięlknym mieście i dziś widziałam jej krótki filmik w necie. A że jest podobna do mnie (może włosy, może...nie wiem), to ujrzałam na tym filmiku siebie, kiedy miałam te 19 lat. I pomyślałam: mój boszzzzzz. Ile ja czasu zmarnowałam myśląc, że czegoś nie wypada. I to w najlepszym momencie życia.
No chyba, że ten moment się u mnie właśnie dopiero zaczyna?