Bezrobocie, dzień 147
Czasami nalepszym wyjściem jest powiedzenie prawdy - to z "Kominsky Method". Prawda jest taka, że stopy me osiadły delikatnie i miękko na mieliźnie. Ta mielizna, niczym przystań życiowa, ma swoja nazwę, status. To sytuacja beznadziejna ponoć, która w opiece społecznej ma swoją nomenklaturę, a brzmi ona: zagrożenie ubóstwem.
Jestem osobą bezrobotną, ale z potencjałem marzycielskim, a to już coś. Z takiej sytuacji patowej, którą jest zagrożenie ubóstwem, potrafię wyciągnąć same dobre rzeczy. Tylko jeszcze nie wiem jakie, ale pewnie jutro się dowiem zaraz po kawie.
Chodzi o to, że ja się tak nie czuję, bo zawalczyłam o swoje, ale teraz muszę trochę jeszcze powalczyć, żeby już całkiem było po mojemu. Natomiast życie płynie dalej, a zasiłki się konczą, więc spadam na niższy level, który jest właśnie dla osób zagrożonych ubóstwem i to jest przedostatni etap, jak mniemam. Ostatnim jest bezdomność.
Wcale nie czuję się z tym źle, powiem Ci, mój pra pra prawnuku (być może). Podchodzę do tego z ciekawością. Bo mogę. Bo mam dach nad głową i Obywatela, który cięgnie ten wózek dalej, żebym mogła na spokojnie doświadczać kolejnych etapów na tej równi pochyłej.
Poszłam na kolejną rozmowę kwalifikacyjną, która wcale nie leżała w moich kompetencjach, ale naciski familii były znaczne. Od razu na wejściu się wkurwiłam na swoją niewiedzę w przedmiocie posady, o którą miałam zawalczyć, a ktorej nie chciałam i na to, że uległam rodzinie i poszłam na tę rozmowę. Chyba najbardziej właśnie na to drugie.
No i skończyło się zanim się zaczęło, bo weszłam, usiadłam i po dwóch minutach rozmowy powiedziałam szanownej komisji, że ja się na to stanowisko nie nadaję i że przepraszam za zmarnowany czas, i że ja uważam rozmowę za skończoną. Że mi bliżej do ludzi niż do biurka aktualnie. Że sorry za szczerość, ale bezrobocie mi kazało tu przyjść, a nie własne przemyślenia i przekonania.
Na co mi kierowniczka powiedziała, że bardzo docenia szczerość, bo nie każdego na to stać i że mój list motywacyjny był jednym z najlepszych jaki czytała w życiu.
Ciekawe czy pisałam na kacu, muszę potem jeszcze raz przeczytać.
Po powrocie do domu, kiedy kurz opadł, odebrałam telefon, że oni mnie chcą do opieki społecznej na roboty publiczne. Źle to brzmi, co nie? Ale jest rodzajem praktyk. Tak, to też brzmi źle. Ale to praca płatna, która się liczy do emerytury itepe itede. Nie wiem co z tego wyjdzie, bo sprawa jest w toku.
Sukienka plisowana
Czarna? Grafitowa? Diabli wiedzą.
Sukienka maxi, ale siega do połowy łydki. Dłuższa na bokach. Plisowana jak ta-la-la. Dałabym zdjęcie pokazowe, ale nie ogoliłam nóg, darujcie.
Ubrana raz, do szpilek i kwiatów we włosach, ale mialam zakusy, żeby wskoczyć w glany, a na plecy wrzucić ramoneskę. Tez by zagrało.
Do sukienki można założyć pasek i wyglądać na szybką i gibką, a można nosić puszczoną luzem i wtedy wyglądasz jak wyżej z tą różnicą, że możesz pochłonąć 4 laguny i mieć wzdęcie po grochówce, a i tak nic nie widać.
Rozmiar uniwersalny, oversize, jak mówią na mieście.
Sprzedałam.
A Szef rozmawiał dziś przez tel z jakąś krewną z Mazur, Stenią, która opowiedziała mu o swojej operacji kolana oraz o tym, że jesteśmy spokrewnieni z Czartoryskimi. Brzmi bardzo niezobowiązująco, ale zachęcająco. Przeglądała papiery swojego zmarłego męża i trafiła na takie perełki. Mój wujek, stryj właściwie, Zbych, który mieszka w Olsztynie, jakiś czas temu mówił mi (a on też zapalony poszukiwacz historii rodzinnych), że ma jakieś rewelacje, ale jeszcze niepotwierdzone. Teraz podobno są na to papiery. Od zawsze czułam podskórnie, że jestem księżniczką, ale Obywatel mi nie wierzył. I nie jestem raczej zaginioną, nieodkrytą krewną z rodu, a bardziej takim trupem w szafie, ale who cares.
Ole! Moje życie wkracza na inny poziom. Od dziś w tytule nie będzie "Bezrobocie, dzień...
Od dziś w tytule będzie: Chapter number ....