Borze. Poniedziałek.
A ja mam już dość.
Leon zrobił dziś cztery kupy. Ale takie kupy, takie wodniste i kwaśne, ze przewijając go, myślałam, że stracę wzrok.
Za to Alicja puszczała pawie na oślep. Ustem i nosem. Obie z Patrycją oberwałysmy. Ale rozpoznałam znaki, którymi poskuguje się Alutek, kiedy jest bliska eksplozji i kiedy tylko skierowała się ku mnie ze wzrokiem wbitym w podłogę i ustami wygiętymi w podkówkę, to od razu chwyciłam ją z boku, a nie od frontu. I miałam rację.
Za to Natalka przestała w końcu drzeć ryja na widok każdego, a w szczególności mnie.
Kiedy sytuacja zmusiła ją do skonfrontowania się że mną na porannej zmianie i kiedy zauważyła, że nie ma w pobliżu innej cioci, okazalo się, że nie jestem taka zła i teraz nasze relacje można by ująć w dwóch słowach: to skomplikowane. Ale już nie drzemy się wniebogłosy. Tzn ona, nie ja.
No i Olek. Aleksander. Olo. Olo manolo. Od razu wiedziałam, jak tylko mamusia na dniach adaptacyjnych go zachwalała, że z niego to będzie niezły ananas. On nie płacze. On robi dramat sytuacyjny i niby to płacze, niby krzyczy, leją się suche łzy, pada na brzuch i kątem oka obserwuje kto biegnie go ratować. Otóż odmawiam.
Dzieci. Wszyscy tacy byśmy. Kiedyś ja też. I kiedyś ktoś się nade mną pochylał. Nie mogło być inaczej. Bo skąd bym mia tyle spokoju? Teraz z przyjemnością spłacam ten dług. Oddaję swoją cierpliwość.
Dodaj komentarz